Na planetoidzie (nie tylko) sonetoidów

Jeszcze trzy tygodnie temu nie znałem osobiście autora. Słyszałem o nim , ale nie poznałem. Powiedziałem sobie : pojadę jednak z Austrii do największego miasta Szwajcarii, aby go poznać, poczuć, posłuchać, przeżyć.

W Zurychu, na starówce, każdy wskaże mały, ale uroczy teatr "Stok". Ta wspaniała piwnica, położona u stóp wzgórza uniwersyteckiego pomieściła chętnych, którzy pragnęli otoczyć się swoistą aurą poezji Jana Stanisława Skorupskiego [JSS]. Bo o nim tu mówię.

Chętni stawili się w trakcie dwu wieczorów. I nie pożałowali. Znałem sonetoidy (bo tak nazywa swe przednie utwory sam autor) z jego poprzednich tomików. Domyślałem się, iż dodatkowo nabierają szarmu, gdy fonicznie opuszczają usta autora. A umie je zaprezentować ! Los nie poskąpił mu talentów (ani ilości włosów, z których splata obfity koński ogon - tu domyśla się czytający, iż piszącemu te słowa grozi nagła łysina i po prostu zazdrości panu JSS), bo nie tylko pisze utwory poetyckie, ale do nich komponuje muzykę, z nich tworzy niemal piosenki, sekwencje melodyczne, bawi się dźwiękiem, skłania do zadumy, rozwesela, wraca do tzw. minionych czasów, epok i problemów istotnych dla Polski.

Dwa wieczory to 12 i 13 kwietnia 2003, kiedy Polacy zamieszkali w Szwajcarii, Austrii oraz Liechtensteinie przybyli do Teatru "Stok" (o nader polskich tradycjach), aby nasycić się atmosferą prawdziwej uczty artystycznej. Lukullus, pardon, pan Skorupski serwował wspaniałe dania, gdyż królował centralnie na tle chropawej scenerii (piwniczne mury), odcinając się od motywu "the poor theatre" swą czerwoną koszulą i tegoż koloru apaszką.

 Na flankach sceny towarzyszyli mu harmonijnie pan Franciszek Usinowicz, teraz mieszkający w Lozannie (Szwajcaria francuska), wirtuoz fortepianu i saksofonu, też odcinający się od mdławych ścian bordową koszulą. Pan Usinowicz jest uczniem bohatera wieczoru, JSS, gdyż ten ostatni, okazuje się, jest pełnowytrawnym muzykiem również. Wykształcił rzesze wirtuozów, a niektórzy z nich też wyemigrowali...

Na drugiej stronie, przy innym mikrofonie królował pan Helmut Vogel. Jako przybyły z Austrii emigrant, dostrzegłem słuchowo, iż pan Vogel ma akcent właśnie austriacki, kiedy prezentuje nienaganną, wyborną dykcją (jest aktorem wysokiej klasy) sonety pana JSS przetłumaczone na niemiecki. Pan Vogel, Wiedeńczyk, gra na scenach szwajcarskich już przeszło 20 lat i zgodził się recytować dla swego sąsiada, pana JSS. Sąsiada, gdyż obaj mieszkają na zuryskiej starówce. O dwa kroki stąd.

Na scenie zatem panowało trzech panów : poeta Skorupski, wirtuoz (wspaniale dopasowany atmosferą, instrumentami, tonacją i rytmem) Usinowicz oraz recytator wysokich lotów, Vogel.

Trzech panów widzieliśmy na scenie. Słyszeliśmy natomiast cztery języki : sonetoidy i inne utwory po polsku, tłumaczenia na niemiecki oraz na esperanto. Miły akcent dla mnie, absolwenta kursu zasadniczego przy Polskim Związku Esperanto "na wysokości" dość późnego Gomułki... W poezjach JSS esperanto sprawdziło się na 100%. Brzmi jak delikatny dialekt włoskiego pomieszany ze starą greką. W moim subiektywnym odczuciu. Z lubością odnotować należy wtręty łacińskie : "do, ut des" czy "navigare necesse est". Wszak od 21 lat nauczam po niemiecku łaciny na emigracji.

 Czuć było, iż autor pragnął nam pokazać obszerne tereny swych możliwości twórczych. To rozdęło wieczór i każdy z widzów zapewne myślał to co ja : dlaczego JSS nie organizuje częściej takich wieczorów ? To lekki zarzut wobec autora.

Natomiast plusów jest spora liczba : jest rasowym poetą, który potrafi dostrzec w banalnych zdarzeniach dnia codziennego zaczyn i impuls dla swych wierszy. Wychodzi od realiów, dochodząc do eksplozji fantazji, zastanowienia się nad sensem życia, smutnej refleksji, drapieżności polityki, schedy po poetyckich wizjach, odchodzących w dal...

Tworzy wirtualne światy, chwyta w sieci słów ulotne chwile, buduje sceny, zdarzenia, potrąca struny melancholii, nie stroni od humoru, bawi się eksperymentalnie językiem, tworzy gry słów, otacza słuchaczy (i widzów) SWYM widzeniem świata. Za to dzięki mu ! Gdyż robi to expressis verbis : śpiewająco !

 Osobiście nie miałem styczności z Wielką Wodą, jako że wychowałem się na Śląsku. Toteż wielkim odkryciem dla mnie był motyw żeglowania w trakcie poetyckiego wieczoru J. S. Skorupskiego. Jeszcze i to on potrafi ! Nie mogę rozpisywać się nad jego talentami, gdyż ma to być poważna analiza jego twórczości /tej z momentu zuryskiego/, a nie litania jego plusów wrodzonych i nabytych. Ale czuć, iż drzemie w nim żeglarz i to sporych wód; chyba nie bałby się podróżować po oceanach...

I tę miłość do żagli potrafił przetransponować w piwnicy kraju, który nie ma dostępu do morza. Wszak zorganizował kiedyś pierwszy rejs ekologiczny (1972) wokół kuli ziemskiej.

Na koniec była swawolna aluzja do ruchu artystycznego "dada", który ujrzał światło dzienne właśnie w Zurychu (w kabarecie "Voltaire") oraz wspólnie odśpiewaliśmy pod batutą kompozytora JSS "Chocholadę" z "Wesela" Wyspiańskiego.

Dzięki takim talentom jak pan Skorupski czuję się uprzywilejowanym emigrantem : mogłem się nasycić wyborną poezją na trudnej czasem obczyźnie. A inni nie przeżyli tego...

 Wiesław PIECHOCKI, Feldkirch, AUSTRIA, 14 kwietnia 2003

Autor ma stałą rubrykę w "Nowym Kurierze", dwutygodniku, wychodzącym w kanadyjskim Toronto.


2003.04.15 Nasza Polonia